Do kolonialnego miasta jedziemy drogą wzdłuż Morza Karaibskiego, którą upodobały sobie wędrujące kraby. Mimo, że ruch na drodze niewielki, a kierowca stara się co chwilę wpadamy w dziurę lub rozjeżdżamy pechowego nieszczęśnika.
W popołudniowym słońcu Trinidad mieni się pastelowymi kolorami elewacji i czerwonymi dachami parterowych kamienic przyozdobionych ciekawymi kratami w oknach i rzucającymi się w oczy drewnianymi bramami. Na brukowanych ulicach panuje niewielki ruch. Zdaje się on wzmagać chwile po tym jak pojawia się nasza wycieczka. Zanim docieram do Plaza Mayor jestem posiadaczem kilku naszyjników z pestek arbuzów, kubańskich monet z podobizną Che Guevery (obcokrajowiec nie powinien posiadać kubańskiej waluty) oraz wykonanego z drewna krokodyla.
Miło posiedzieć na kolonialnej ławce w centrum założonego przez Diego Velazqueza miasta znanego kiedyś z handlu niewolnikami i handlu cukrem. Patrząc na nierówno wybrukowane ulice, obserwując wycinki z życia jego mieszkańców dostrzegam jego obecną potęgę – to miejsce w którym czas zatrzymał się dawno!