Czas pożegnać Vrchalbi (tak, byliśmy we Vrchlabi) i hotel „Pod łabędziem”. Dziś poniedziałek, nowy tydzień nowe plany. Chwilę po dziewiątej mamy pociąg do metropolii Kuncicie i całe osiem minut jazdy. Pociąg zamienia się na autobus (autobusowa komunikacja zastępcza). Z Kuncić jedziemy do dobrze znanego nam z zeszłorocznych wojaży, wielkomiejskiego jak na tę okolicę, Trutnova. Postanowiliśmy sprawdzić czy jest smok, bo jak się okazało podczas naszej ostatniej zimowej wizyty tutaj, zniknął gdzieś ze ściany
Nowego Ratusza. Wygląda na to, że łazi na zimę spać do pobliskiego lasu łajza jedna. :)
Robimy też mały szoping na ul. Horskiej (przy dobrej pogodzie ładnie widać z niej Karkonosze) po czym młoda dama zjada velką jahodowo-vanilkową, toceną zmrzlinę. A potem to już wezwała nas stacja Trutnov, która dziś skojarzyła mi się z westernowym miasteczkiem, takim z salonem i kowbojami, na środku którego stał żelazny koń zapraszający nas w dalszą podróż.
To nasz piąty dzień tej kolejowej eskapady, czuję się jakbym pokonał tysiące kilometrów, a tymczasem... tymczasem jesteśmy tuż za miedzą!