Paszporty oddane, towarzystwo sprawdzone, ruszamy. Po kolejnych czterech kilometrach pociąg się zatrzymuje: Czop. Wysiadamy. Za nami 9 km i 55 minut jazdy, w tym 15 opóźnienia. Jesteśmy na Rusi Węgierskiej, na Rusi Zakarpackiej, jesteśmy na czechosłowackich kresach okresu międzywojennego czyli Rusi Podkarpackiej, w Karpato-Ukrainie, jesteśmy na Zakarpaciu, jesteśmy na Ukrainie. Jakkolwiek by zwał to miejsce będzie historycznie: rusińsko, węgiersko, słowacko, niemiecko, rumuńsko.
Zanim wyjdziemy z dworca przechodzimy kontrolę graniczną. Na pytanie co masz w plecaku? – odpowiadam z uśmiechem - Brudne gacie. Ukraiński celnik się śmieje, i mówi: - „a idź mi z tym”. Jesteśmy po odprawie. Możemy iść dalej, przez wielki dworzec w Czopie. Po chwili podchodzi do mnie kantor i robimy klasyczny change. Lenka patrzy na mnie z niepewnością. Nigdy nie widziała tylu dziwnych rzeczy tylu dziwnych zachowań: celników, nadmiernej kontroli, niezrozumiałej wymian pieniędzy zwijanych w rulon na kolanie, nieznajomych liter na rozkładzie, obcej mowy w której tata stara się mówić i… takich toalet. Okazuje się, że do Użogrodu łatwiej nam będzie dojechać marszrutką spod dworca. Podobno ma przyjechać lada chwila. Na przystanku czeka dużo ludzi. Jadą w różne strony. Co to ta marszrutka Tato? – pyta Lenka. - To taki ni to bus, ni autobus, ale dojedziemy nim wszędzie gdzie zechcemy. Dziwnie tu tato - stwierdza Lenka, otwierając ostatnią puszkę coca-coli. Dziecko zachodu – myślę, gdy Lenka patrzy przez okno marszrutki na uciekające za oknem pola słoneczników.