O 14.50 ruszamy pustym składem na Lwów. Za oknem pada. Burza nadciągnęła znad Polski, znad Bieszczad, znad Sanu. Mijamy kolejne stacje i pociąg znów się napełnia. Z każdą stacją wsiadają nowi pasażerowie. Za oknem, stopniowo robi się coraz bardziej płasko. Zauważam coraz większe połacie barszczu Sosnowskiego, tego „cudownego” dziadostwa rozpanoszonego przez gospodarkę planowaną. Czym bardziej była planowana tym więcej barszczu. A tu widać, że jej planowanie miało się dobrze.
Za chwilę Sambor. Musimy wysiadać. Pięknie byłoby tę podróż zakończyć we Lwowie, ale musimy już wracać. Trzeba zostawić dwa dłuższe boki trójkąta podróżniczego i pójść z Sambora tym krótszym, trzecim bokiem wprost na Medykę. Na placu, przed dworcem w Samborze wsiadamy do marszrutki jadącej do granicy z Polską. Czekam aż kierowca zbierze pieniądze za podróż. Bierze tylko ode mnie. A za dziecko? – pytam. A dziecko jedzie za darmo – przypomina mi kierowca – Wystarczy, że ty zapłacisz.