Po chwili przystanku i niewielkim posiłku postanawiamy ruszyć dalej. Mimo niewielkiego ruchu udaje nam się dostać do Champagnole, skąd zabiera nas parka młodych Francuzów. Jedziemy starym Peugeotem. Siedzimy na tylnim siedzeniu, na kolanach mamy plecaki, bo paka zajęta jest przez wielkiego bernardyna, który ślini sie na mój kark. Francuzi uśmiechają się do nas, a my do nich. Nikt nie zna dobrze angielskiego. Przez okno obserwuję małe francuskie wioski. U nich też chłopi chodzą w gumowcach i też chwieją się pod gospodą. Tylko te gospody są jakieś takie przytulne. Przed niektórymi powystawiane są stoliki przykryte kraciastymi obrusami. Może mają jakieś święto?
Żegnamy miła parkę. Postanawiamy poszukać noclegu w okolicach Burg-en Bresse. Fajnie byłoby wyjść tak gdzieś na przedmieścia, w odpowiednim kierunku dalszej trasy. Robi się ciemno, maszerujemy wzdłuż drogi szukając właściwego rozjazdu. Przed nami zatrzymuje się biały mercedes z którego wysiadają jacyś tacy śniadzi. Pytają o papierosy. Trochę się boimy i udajemy, że nic nie rozumiemy. Odjeżdżają pukając się w czoło... Ufff!!! Czekamy chwilę czy nie wrócą i dyskretnie znikamy z drogi rozbijając obóz.