Rano wczesna pobudka, by jeszcze przed upałem być na wylocie z Hyeres. Zrobiliśmy ładnych parę kilosów. Bardzo długo łapaliśmy stopa. W końcu jakieś dwie dobre istotki podrzuciły nas kawałek. Okazało się, że wcześniej staliśmy w dość paskudnym miejscu, bo teraz poszło gładko i ok. 19 minęliśmy tabliczkę z napisem Saint-Tropez. I to w nie byle jakim aucie, bo w „samochodzie Fantomasa” czyli Citroenie DS!
St. Tropez jest rzeczywiście takie jak przedstawiali nam poznani w drodze Francuzi. Widać, że jest tu drogo: najnowsze samochody, piękne jachty, drogie, wystawne wille. A rozglądający się pośród tego my: ze swoimi plecakami, na piechotę, znów szukający najlepszego hotelu pod gwiazdami, o który to w samym St.Tropez jest trudno.
Było już dobrze po 22 i ciemno, gdy nieco odszedłem od chłopaków przysiadłszy w oczekiwaniu, że za chwilę nadejdą. Czekam, czekam i nikt nie pojawia się. Wracam i też ich nie ma. Po dobrej godzinie już wiem, że stała się straszna rzecz. Ich dosłownie wcięło, a ja zgubiłem się! W międzyczasie poznaję dwie Niemki i Francuza, którzy idą spać na niedaleką, kameralną plażę. Zabieram się z nimi w nadziei, że odnajdę swoich towarzyszy. Niestety, nic z tego. Noc postanawiam spędzić z nowymi znajomymi. Ok. 2 decyduję się jednak zostawić im swój bagaż i poszukać kumpli na innych plażach. Obszedłem prawie cały cypel i okoliczne piaski zrobiwszy z 15 km i nic. Jak wracałem z odległej Les Salins wstawało słońce, a ja miałem już ułożony plan samotnego powrotu do Polski. Rankiem, pożegnawszy nocnych znajomych postanowiłem posiedzieć przy informacji turystycznej z nadzieją, że pojawią się chłopaki. Minęła dwunasta, czternasta i dalej jestem sam. W końcu zdecydowałem, że pójdę jeszcze na jedną plażę – Tahiti. Najbardziej odległą, ale jak wynikało ze zdobytej w informacji mapy też największej. Godzinny marsz z plecakiem dał się mocno we znaki. Wyjście na plażę przeraziło mnie dodatkowo, bowiem w lewo było do jej końca jakieś 500 m, a w prawo ... z 5 km! Na plaży tłumy. Zostawiwszy plecak chłodzącej się w cieniu cyprysa miłej starszej pani, postanowiłem rozejrzeć się. I miałem szczęście, bo po chwili znalazłem znajomą gębę Czerwonego. Siedział znudzony i pilnował dobytku. Reszta rano też wyruszyła na poszukiwania. Ciekawe czy mnie znajdą?
Wrócili przed 20 nieźle zmęczeni. Zmartwieni i źli, że nie znaleźli mnie idąc wzdłuż wybrzeża dwukrotnie. Co się stało, że się zgubiliśmy? Po prostu, wczorajszego wieczoru ja poszedłem prosto, a chłopaki…. skręcili myśląc, że idą za mną. I tyle kłopotów!
Dzień dwunasty.
Saint-Tropez. 18-08-1993
Plaża tu ogromniasta. Woda momentami niezbyt czysta. Wszędzie, wzdłuż są bary, restauracje i kawiarnie plażowe. Gwarno i rojno. Kombinat do ściągania kasy z nadzianych gości, których tu pełno. Leżą na swoich leżakach opici, obżarci, śpiąc pod parasolami jak rozpłaszczone żaby. Co to za życie? Takie bez wybuchających od ciepła konserw i twardych karimat? Takie bez przygód?
Dziś mijają dwa tygodnie od wyjazdu z Polski. Leżę sobie na plaży w St. Tropez i byczę się. Zaczyna się szarówka i pustoszeje plaża. Za chwilę pojawią się goście z wykrywaczami metali, przetrząsający plażę w poszukiwaniu skarbów nieopatrznie zgubionych przez dziennych gości. Zajadając bagietkę z dżemem, popijając mlekiem popatrzymy czy coś dziś znaleźli. Potem popływamy w ciepłej wodzie. Może dziś uda nam się zdobyć, z rozkołysanych falami łodzi, pamiątkową banderkę?
Dzień trzynasty.
Saint-Tropez. 19-08-1993
Na śniadanie winogron zebrany na pobliskiej winnicy. Po takim dietetycznym, śródziemnomorskim śniadaniu poplażujemy trochę. Czerwony jest jakiś dziwny. Już w Marsylii „umierał” na udar słoneczny. Teraz znów robi pranie znikając gdzieś za pobliskimi skałkami. Znów dziś jest plan wyjścia do St. Tropez. Złośliwa gra w marynarza wskazuje, że to właśnie Czerwony zostaje dziś z bagażami. Fajnie tak pospacerować po porcie pełnym wypucowanych jachtów. Możemy pożartować: może ktoś wziąłby nas na stopa? Obowiązkowo udajemy sie na posterunek Żandarma z St. Tropez lecz po obecności w tym miejscu przesympatycznego Luisie de Funes został tylko napis na budynku "Gendarmerie Nationale".
Wieczorem wypisuję kartki pocztowe - w miejscu gdzie powinien byś znaczek maluję obrazki: a to ja na stopa, a to motyw słonka i plaży, a to Alpy, a to łódka....trzeba iść spać, bo jutro znów parę kilosów do rozjazdu przed Saint-Tropez. Zasypiając przypominam sobie rozmowę z pociągu Wrocław-Kudowa:
- A ty dokąd?
-A ja do Saint- Tropez!!!
-Tym pociągiem stary? Przecież on się toczy do Kudowy. Dobre! Ale życzymy ci powodzenia! Jurek słyszałeś gdzie on jedzie?
-Nie
- Do Saint-Tropez! Buuuucha cha chaaa!!!! Dobre! Ma koleś fantasy……
W Kudowie jesteśmy ok. 7 rano. A w Saint-Tropez? – Dziesięć dni później!!!
--------------------------------------------------
Wpis uzupełniający- prawie dwadzieścia lat póżniej!
Saint - Tropez – dla mnie miejsce szczególne. To właśnie ta miejscowość była jednym z pierwszych marzeń o dalekich, zagranicznych podróżach. Dwadzieścia lat temu, to właśnie tu chciałem dojechać autostopem. Tak gdzieś w okolicach lutego 1993 r. pojawił się pierwszy plan wyjazdu. Jak się później okazało został zrealizowany.
Dwadzieścia lat później, zupełnie przypadkiem, wskutek sztormu na Morzu Śródziemnym statek MSC Splendida zamiast zakotwiczyć w Marsylii stanął w zatoce Saint Tropez. Cóż za przypadek: znów byłem w Saint Tropez, znów mogłem przespacerować się nabrzeżem, odwiedzić posterunek słynnego Żandarma, zajrzeć na pobliskie plaże. W jakże innych okolicznościach…