Sobota. Jestem za Monachium. Ale leje, aż nie chce sie pisać. Albo leje albo mży. Mimo, iż jest już dobrze po 9 to nie chce mi się wyściubiać nosa z namiotu. Wczorajszej nocy rozbiliśmy się chyba na jakimś kartoflisku. Wszędzie błoto. Typowy niż pogodowy i dół nastrojowy. Tak się zaciągnęło, że nie widać, by mogło się jakkolwiek przejaśnić. Nasza dwójeczka zaczyna podciekać. Nawet nie ma z kim pogadać, bo z Czerwonym. mieliśmy wczoraj wielkie spięcie i nie odzywamy się do siebie. Co się wczoraj stało?
Rano, zaraz jak tylko pojawiliśmy się na starcie złapaliśmy auto. Trójka Włochów jechała do Monachium na koncert Bon Jovi. Ale fajna ekipa. Mimo, że ciasno w aucie, to niezwykle wesoło. Była gitara, śpiewy i duuużo Bon Jovi. Szybko zaprzyjaźniliśmy się. W Monachium najpierw zostawiliśmy nasze garby w przechowalni by potem wszyscy razem udać się do centrum, pozwiedzać miasto i napić się piwa. Chłopaki byli naprawdę spoko. Zaczęli namawiać nas na koncert, ale dla nas bilety były zbyt drogie. Postanowili zrzucić się dla nas na jeden bilet, a drugi mieliśmy kupić sobie razem. Niestety mój kompan był przeciwny takiej rozrzutności mimo że mieliśmy po te 25 DM, a przez cały dzień padało i rozsądek nakazywał przeczekać tę pogodę. Okazja była.... była, bo przez upór kompana musiałem pożegnać Guntera i jego sympatycznych kumpli wyjeżdżając U-bahnem za Monachium. Zamiast bawić się na koncercie wylądowaliśmy w zabłoconym kartoflisku.