Budzę się ok. godz. 2 w nocy. W Polsce jest 8. Nie chce mi się spać, szkoda czasu na sen. To dobry powód by wyjść z hotelu. Postanawiam opuścić tego turystycznego molocha i mimo nietypowej pory zrobić mały rekonesans po pobliskiej okolicy. Jak na razie w ogóle nie czuję, że jestem na Kubie, Kubie która miała być tak różna, tak niezrozumiała dla przybyszów z powszechnie pojętej i znanej nam demokracji. Na chwilę obecną czuję się jakbym był gdzieś na południu Europy. Nic nie wskazuje na to, że jest inaczej. The Meliá Cohiba jest bardzo dobrze wyposażony we wszelkiego rodzaju zbytki. Jest tu wszystko co jest potrzebne przeciętnemu, masowemu turyście. Postanawiam sprawdzić jak jest wokół tej dewizowej enklawy….
Pierwsze kroki kieruję do pobliskiego sklepu visa a vis hotelu. Mimo późnej pory jest czynny i całkiem przyzwoicie zaopatrzony. Chwytam więc puszkę piwa Bucanero z charakterystycznym wizerunkiem Indianina i udaje się do kasy. W kieszeni mam dolary i euro. Jeszcze nie wymieniłem pieniędzy, ale zakładam, że płatność nie będzie żadnym problemem. Wyciągam 5 euro i podaję sprzedawcy. Ten widząc walutę z pełnym spokojem stwierdza, że tu nie płaci się takimi pieniędzmi. Konsternacja! Chcę piwo, a on nie chce zapłaty mimo, że kwota którą proponuję to dużo więcej. Jest nieprzekupny. W pustym o tej porze sklepie z zaplecza interweniuje, jak mniemam, kierowniczka i po chwili dyskusji ze sprzedawcą zezwala na transakcję. Ten w geście aprobaty przełożonej zamienia mi lekko schłodzone piwo na ekstra oszronione z lodówki - Mucios gracjas! Wychodzę ucieszony z nabytym, bardzo schłodzonym trunkiem. Zaraz je otwieram i .. czy piliście kiedyś zamarznięte piwo? Jeżeli nie to pamiętajcie, że piwo które zamarzło w momencie otwarcia to tylko chwila piany i pozostająca bryła lodu w puszce. Te kubańskie też jest takie! Po niepowetowanej stracie idę ochłonąć na pobliską promenadę będąca przedłużeniem słynnego Malecon. Ta jest porażająco ciemna i nieco pustawa. Gdzieniegdzie w mroku nielicznych świateł można dostrzec jakieś postaci. Czasem po asfalcie sąsiadującym z nadbrzeżem przemknie auto, najczęściej marki Łada. Ciemno, pusto, cicho. Słychać tylko z lekka delikatny szum zatoki. Gdzie ta głośna, radosna, rozśpiewana, tańcząca Hawana, gdzie ta rozrywkowa Kuba????
Hawana – noc
Chwilę później dosiadam się do dwójki czarnoskórych, jak się później okazuje, rodowitych Kubańczyków: Mustafy i Emilio. Tak jak ja spędzają czas na promenadzie, siedząc na okalającym ją murku. Po wymianie grzeczności opowiadam im z humorem historię z piwem i by podtrzymać zawartą znajomość proponuję wspólne spędzenie czasu przy kilku puszkach Bucanero. Mając na uwadze moją przygodę w sklepie z taktem proszę o pomoc w zakupie Mustafę. Z wyraźną bezinteresownością przynosi za tą samą kwotę trzy piwa i resztę, którą proszę, by zatrzymał bez urazy - za fatygę. Oczywiście nie chce. Mimo wcześniejszych ostrzeżeń przed przygodnymi znajomościami szczególnie o takiej porze i w takim miejscu obaj poznani Kubańczycy wzbudzają moje zaufanie. Nie są Hawańczykami, a pochodzą z niedalekiego Matanzas, które wspaniale starają się zareklamować Mustafa ma rodzinę w Kanadzie. Obydwoje studiują. Na przeróżnych rozmowach, przerywanych milczeniem powodowanym zawiłościami językowymi spędzamy ok. 2 godzin. Mustafa jeszcze kilka razy odwiedza pobliski sklep. Ja pogłębiam swoją wiedzę o Kubańczykach i ich zwyczajach. Szczególny szacunek zdaję się wzbudzać w obu kompanach, gdy pytają mnie gdzie śpię?
- Tutaj – pokazuję na pobliski okazały, 5 gwiazdkowy luksusowy hotel .
- Naprawdę? - pytają z niedowierzaniem.
- Tak, na 16 piętrze, tam gdzie teraz świeci się najwięcej świateł - widocznych na ciemnej o tej porze bryle hotelu. Na 16 i 17 piętrze mieszkają Polacy- objaśniam. W Polsce jest teraz 10 rano, a goście mają najwyraźniej problemy z aklimatyzacją. Efekt Zombie!
- Przyjacielu! – mówi Mustafa. To dziwne, że Ty mieszkając tam, siedzisz tu z nami i rozmawiasz. Zazwyczaj ludzi stamtąd -pokazuje na ostre kąty i ściany z kamienia i szkła charakteryzujące wygląd Meliá Cohiba, - dzieli od nas Kubańczyków wielka przepaść. Nigdy nikogo takiego jak ty tutaj nie spotkaliśmy. A przychodzimy tu często popatrzeć na uśmiechniętych i zadowolonych obcokrajowców.
Słowa te wzbudzają we mnie uczucie niezwykłej życzliwości i zrozumienia dla nich. Czuję niezwykłą radość. Mustafa idzie po jeszcze jedną kolejkę Bucanero. Włączam jedyny kawałek muzyki który mam w telefonie – to Eminem….. I feel you creepin', I can see you from my shadow… Żegnam Mustafę i Emilio. Trzymajcie się Przyjaciele!!!
Hawana -dzień
Poranny zjazd windą na śniadanie wita mnie niezwykłym zamieszaniem w przestronnych holach hotelu. Istna wieża Babel. Jedni wprowadzają się inni wyprowadzają. Wszystkie windy przepełnione, na ruchomych schodach tłok. Jedynie w ogromnej restauracji można znaleźć nieco pozornego spokoju pod warunkiem, że siądziesz w rogu, ukryty za rozłożystą, bujną roślinnością. Pierwsza myśl – jestem w kombinacie, mieli mnie ogromna maszyna do wyciskania dewiz z turystów.
Po śniadaniu – zbiórka przed hotelem gdzie czeka autokar z kubańskim przewodnikiem, którego wypowiedzi i poczynania najwyraźniej kontrolowane są dyskretnie przez kierowcę-agenta. Mamy bardzo napięty harmonogram. Objazd zaczynamy od wizyty w fabryce cygar, która swoich początków sięga 1844 r. i została założona przez niemieckiego bankiera Hermana Upmanna. Ten po raz pierwszy użył znanych dziś pudełek, by wypromować swoje przedsiębiorstwo bankowe. W zakładzie nie są zainstalowane nowoczesne maszyny, a produkowane ręcznie cygara cieszą się uznaniem koneserów. Dziś fabryka ta, obok której mieści się również szkoła, znana jest jako fabryka José Martí. Z nieukrywaną nadzieją liczę, że oczom mym ukażą się prawdziwe Kubanki kręcące cygara na spoconych udach. Niestety, po chwili oczekiwania, aż wytwórnię opuści wycieczka z Holandii możemy wejść i przyjrzeć się tej żmudnej pracy. Przemierzając niewielkie pomieszczenia znacjonalizowanej manufaktury odnoszę wrażenie, że jestem w pieczołowicie funkcjonującym skansenie gdzie panują ściśle określone od ponad 100 lat reguły wytwarzania tak charakterystycznego dla Kuby produktu. Monotonną i żmudną pracę zatrudnionym przy skręcaniu cygar, zarówno kobietom jak i mężczyznom zwanych torcedores, uprzyjemnia lektura prasy kubańskiej oraz dzieła z kanonu literatury pięknej, czytane do mikrofonu przez osobę zwaną tobacco reader. Czy to dla efektywności? Czy to dla relaksu pracujących? Czy w obecnym czasie już tylko dla turystów? Szkoda, że nie zdążyłem sprawdzić z jaką datą była czytana dziś przez tobacco reader gazeta, bo sądząc po pożółkłym papierze wydawała się być tak stara jak fabryka markowych cygar sygnowanych znakiem H. Upmanna.
Następnym odwiedzanym miejscem jest Plaza de la Revolucion –wielki, mogący pomieścić ok. miliona ludzi plac, otoczony socrealistycznymi budynkami zajmowanymi przez administrację kubańskiego reżymu. Centralne miejsce placu zajmuję monumentalna 109 metrowa wieża i 18 metrowy posąg tworzące José Martí Memorial,. To na tym placu Fidel Castro bił rekordy długości płomiennych przemówień dając wyraz swym oratorskim talentom. Z okazałego budynku zajmowanego przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych spogląda w naszym kierunku wzrok najważniejszego rewolucyjnego bohatera kubańczyków, idealnego socjalisty - Ernesta Che Guevary. Mam wrażenie, że mrugając okiem daje znak, że czas tej Kuby mija bezpowrotnie. Pustka tego miejsca jest jak pustka przebrzmiałych postaci i haseł.
Kolejnym przystankiem jest wizyta w fabryce Bocoy Rum Factory, która jest także producentem legendarnej marki rumu Ron Legendario. Po wciąż produkującym zakładzie oprowadza nas czarnoskóry Jose. W elegancko skrojonym białym garniturze, z cygarem w ustach swą osobą i zachowaniem sprawia wrażenie jakby żył w czasach Batisty, a nie Fidela. Opowiada o historii fabryki powstałej w 1878, procesie wytwarzania rumu oraz niewątpliwych zaletach tego trunku. Najprzyjemniejsza część to końcowy etap wycieczki, którą kończy degustacją w klimatycznym sklepie firmowym i barze. Aż żal opuszczać miejsce gdzie przy cygarze można posmakować znakomitego wiernego towarzysza kubańskiego życia – rumu! Po „smakowej lufie” wizyta na wybudowanym w latach 1926-1929 Capitolio nabiera zupełnie innego wymiaru. Stojąc naprzeciw tej imponującej budowli można ulec złudzeniu, że stoi się naprzeciw waszyngtońskiego Kapitolu, bowiem dawna siedziba Izby Reprezentantów i Senatu bardzo przypomina budynek Kongresu Stanów Zjednoczonych, na której była wzorowana. O dawnym przeznaczeniu byłego parlamentu dzisiaj przypomina już tylko rząd…. starych samochodów w większości pochodzących z lat 40-stych i 50-tych ubiegłego wieku, zaparkowanych przed frontem okazałego budynku. Auta te będące turystyczną wizytówką obecnej Kuby po dziś dzień służą mieszkańcom stanowiąc niekoniecznie tylko atrakcję dla przyjezdnych. Są one bowiem w powszechnym użyciu i mimo ich wiekowości zajmują znaczący procent ogółu samochodów poruszających się po kubańskich drogach. W Europie stanowiłyby prawdziwe gratki dla koneserów motoryzacji – tu nadal służą ludziom w ich reglamentowanym życiu.
Opuszczam okolice Capitolio, by przez malowniczą, biegnąca wzdłuż wybrzeża promenadę Malecon dotrzeć do największego, leżącego nad butelkowatą zatoką kolonialnego centrum Ameryki Łacińskiej -Habana Vieja. Spoglądam na najstarszą budowlę militarną wyspy -Castillo de la Real Fuerza, centrum życia religijnego, politycznego i wojskowego Nowego Świata -Plaza de Arms i El Templete - pobudzające wyobraźnię okno na świat. To stąd wyruszały do Hiszpanii galeony wyładowane złotem. Spaceruję w okolicach Plaza de San Francisco de Asis, podziwiam kolonialną architekturę odnowionego Plaza Vieja, stoję przed barokową fasadą uważanej za najpiękniejszą w Ameryce Catedral de San Cristobal, by w końcu przysiąść do obiadu w towarzystwie ulicznych grajków. Jeszcze tylko zakupy na pełnym wyrobów rękodzielniczych targu Artisan’s Market. Wymienione miejsca to tylko namiastka kipiących bogactwem zamierzchłych czasów ulic, placów, budynków. Bez wyznaczonej trasy, bez zaglądania do opasłych przewodników, bez wysiłku możesz „potknąć” się o „coś” co wzbudzi zainteresowanie bystrego obserwatora. Wenecja Kuby!!!
Kończy się mój dzień w Hawanie, wracam do hotelu by chwilę odpocząć, bo wieczór zapowiada się nader ciekawie. Czeka mnie wizyta w słynnym klubie Tropicana do której wybieram się starym Oldmobilem.
Hawana – ostatnia noc
Po całodziennym bieganiu czas chwilę odpocząć po kolacji spędzonej w hotelowej restauracji. Znów o sobie znać daje zmiana czasu przez co o mały włos nie spędziłbym ostatniej hawańskiej nocy w wygodnym łóżku pokoju na szesnastym piętrze. Ale po kolei. Otóż na zaplanowany wyjazd spod hotelu na godz. 20 zwyczajnie w świecie zaspałem. Zmęczony szybkim zwiedzaniem Hawany postanowiłem po kolacji nieco zmrużyć oko. Zmrużenie przerodziło się w głęboki sen z którego ocknąłem się nader szczęśliwie. Kiedy bezwiednie zamykałem oczy za wciąż przybrudzonym oknem było słoneczne karaibskie późne popołudnie. Kiedy się ocknąłem było już szaro. Pierwsza myśl – dlaczego jestem takim pechowcem i zaspałem? Za oknem brzask, a dobrze zapowiadająca się noc przepadła razem ze snem. Żegnaj Tropicana, żegnaj nocna Hawano! Ale po chwili mego własnego żalu i refleksji nad utraconymi przyjemnościami przebiegła mnie myśl. Dlaczego jesteś takim pesymistą? Dlaczego zakładasz że to świt? Może to dopiero zmrok? Szybki rzut oka na zegarek i…. godzina 20.15. A więc wszystko przede mną, wszystko można jeszcze nadrobić. Co prawda spotkanie grupy i wyjazd było o 20.00, ale od czego są taksówki. Przecież wiem gdzie są moi współtowarzysze, przecież na pewno ich znajdę. Każdy Kubańczyk wie gdzie jest Tropicana. Zebrawszy się w iście błyskawicznym tempie, piętnaście minut później byłem już na dole, przed Meliá Cohiba licząc, że spotkam jakiś maruderów. Niestety, po grupie nie było już śladu. Zacząłem szukać taksówki i tuż za rogiem znalazłam różowy oldmobil z podniesioną do góry maską, z której buchały kłęby pary. I miałem szczęście, bo w zepsutym aucie byli moi znajomi i dość przypadkiem czekało na mnie wolne miejsce. Byłem znów w grze. Chwilę później pędziłem odkrytym oldmobilem, urzekającymi nocą, z rzadka oświetlonymi ulicami Hawany na słynną rewię. To nic, że w starym pojeździe nie działał żaden wskaźnik na kokpicie, a drzwi trzeba było nieco przytrzymywać, by nie wypaść na zakręcie. Ważne było, że niesamowity ryk silnika, przerywany charakterystycznym brzęczeniem klaksonu, nadawał autu pozornie niesamowitą prędkość powodującą, iż ciepły hawański powiew wieczoru wdzierał się we włosy i nozdrza podróżujących. Tropicana była nasza! Kierowca podwiózł nas pod same drzwi i stąpając po czerwonym dywanem byliśmy na miejsca, by zasiąść na widowni jak kiedyś Ernest Hemingway, Jimmy Durante czy Marlon Brando. Opisywana jako "Raj pod gwiazdami", nieco przebrzmiała, zainicjowana w 1939 roku efektowna rewia to wejście do świata minionej już epoki, epoki kiedy kolorowe, spektakularne produkcje ściągały elitę. Czas umilał nam Cuba Libre i jak to określiła następnego dnia pewna znudzona pani -230 panienek w stringach. Sama, trzygodzinna rewia pozwala przenieść się w czas szalonej Kuby lat czterdziestych pełnej przepychu, pięknych tancerek i zwinnych tancerzy jawiących się na scenie w bogactwie różnobarwnych strojów. Serwowana Cuba Libre dość skutecznie wprowadza w nastrój nadchodzącej nocy. W finale pobytu w Tropicana brylowaliśmy na scenie w rytmach salsy, zachęcani do zabawy przez stopniowo znikające za sceną tancerki. I na tym powinna zakończyć się nasza nocna hawańska eskapada, ale nie dziś!