Poranny trening mamy odfajkowany. To marsz z dwudziestokilowym plecakiem przez pas ziemi niczyjej od czeskiej budki granicznej do austriackiej. Oprócz nas nikt pieszo nie pokonuje tego odcinka. Czeka nas jeszcze kontrola przez celnika austriackiego, który patrząc z daleka czeka na nas - dwóch wielbłądów z wielkimi garbami. Zastanawiamy się czy nas wpuści, czy będzie zadawał dużo dodatkowych pytań i stwarzał jakieś problemy. Zgodnie z naszymi oczekiwaniami po podaniu paszportów i zakomunikowaniu przez nas: Wir Fahren nach Italia na dzień dobry usłyszeliśmy:
- Alkohol, cigaretten, drugs? – zapytał.
A na to wypalił Berni – No thanks!
Ale go wyprowadziliśmy z równowagi. Tak bardzo, że jego kolega zaczął się z niego śmiać. Ten wściekły kazał nam wyrzucić wszystko z plecaków. Nie znalazłszy nic nieprzepisowego dziwił się nieco na:
- po 10 konserw na głowę (tyrolska i pasztet prochowicki) – to nasz zapas na „czarną” godzinę.
- karton fajek Marlboro – przepisowa, dozwolona wwózka, na wypadek, gdyby zginęła któremuś z nas kasa – zawsze można sprzedać albo wypalić.
- pół litra wyborowej - tę dźwigaliśmy po to, by komuś, kto szczególnie nam pomoże po prostu sprezentować.
Na koniec nie mając się do czego przyczepić zażądał, by pokazać mu pieniądze na pobyt. Wstyd było wyciągać te nędzne 50 szylingów które mieliśmy, więc machnęliśmy mu większym nominałem: po 100 000 lirów włoskich zrobiło na nim najwyraźniej wrażenie.
Byliśmy tuż za granicą austriacką, ale ustawiliśmy się trzymając kartkę z napisem Wien, tak by czepialskiego celnika już nie denerwować.