Rano, powoli składamy nasz dobytek. Teraz kierunek Italia. Topornie nam idzie! Dosłownie leżymy na tej stacji gdzie nocowaliśmy. Pogoda taka, że lada chwila będzie lało. Do tego jeszcze te góry- brry, momentami strasznie zimno!. Alpy są urokliwe, ale przez chłód marzaną nam tyłki.
Spotkaliśmy dwie miłe Francuski. Nie pamiętam ich imion, bo były takie sobie, ale chyba przyniosły nam szczęście. Wyrwał nas z tej nieszczęsnej stacji jakiś dobry Węgier. Spoko chłop, chciał nas zabrać do Włoch, ale jechał gdzieś przez Dolomity. Eeee… my nie chcemy marznąć, my chcemy tam gdzie świeci słońce, więc wysiedliśmy gdzieś koło Villach.
Ale kiepsko! Stoimy na zjeździe przed Villach i nic. Jedna godzina, 3-cia godzina i nadal bez zmian. Do tego jeszcze leje i nic się nie chce zatrzymać. Mokrzy, zziębnięci, stoimy. Napis z kartki prawie już się zmył, a jakiś austriacki burak w mercedesie pokazuje nam, że powinniśmy iść pieszo. Na szczęście nie każdy jest Austriakiem i zatrzymał się Chorwat. Gość z niezłą laską jedzie na Słowenię i może nas zabrać. Chcemy jak najdalej z tego miejsca nawet za cenę opuszczenia autostrady. Lądujemy na jakiejś wiosce z mało ruchliwą drogą i decydujemy się trochę pomaszerować dla rozgrzewki. Byle szybciej z tej nieprzyjaznej Austrii. No i jeszcze ta kontrola policyjna. Znów trzeba pokazać paszporty i pieniądze. Pokazaliśmy liry włoskie tak by się odczepili. Ten nieprzychylny dzień kończy się. Niestety do włoskiej granicy zabrakło nam jakieś 2,5 km. Rozbijamy namiot na niedalekiej łące tuż przy zboczu. Kolacja: chlebek, konserwa, woda – niewiele, bo liczyliśmy, iż dzisiaj będziemy w Italii, a tu przyszło nam znów spać z alpejskimi krówkami typu Milka. Przynajmniej niebo jest znów gwiaździste. Wróży to pogodę na jutro.