Nawet troszkę się wypogodziło. Aż chce się wstać po poprzednim dniu. Teraz trzeba jeszcze kawałek podreptać i będą Włochy. Niech będą jak najszybciej, bo nawet szylinga w kieszeni nie mamy!
Jesteśmy znów na autostradzie, skąd widać przejście graniczne. Mamy zamiar przejść do Włoch i tuż za granicą łapać stopa. Niestety, celnik włoski nas nie wpuszcza tłumacząc, że po autostradzie nie wolno chodzić pieszo nawet gdy tuż za szlabanem jest dużo miejsc postojowych, restauracja i parking. Co za buc! Zatem cofka, ale po chwili próbujemy jeszcze raz przedostać się na drugą stronę tłumacząc, że my tylko do toalety. Ok –przebiegły celnik zgadza się, ale każe nam zostawić paszporty. To jakiś grubszy cwaniak!
I znów cofka. Co tu robić? Nie pozostaje nic jak przekroczyć granicę pakując się komuś do auta. Tak też robimy. Zagaduję Gruss Got starszego Austriaka. Chyba spodobało mu się to moje pozdrowienie, po czym szybko pytam czy nie podrzuciłby nas do Udine? Ten zgadza się jakby chciał zmienić niekorzystny wizerunek o swoich rodakach, który uknuliśmy w naszych głowach po autostopowych niepowodzeniach na trasie z Wiednia. Kiedy mijamy budkę celnika macham naszemu znajomemu na pożegnanie. Oczywiście w geście pozdrawiam!
Bardzo miło się jedzie, pogoda wyraźnie się poprawia co pozwala podziwiać widoczki z krętej autostrady. Żegnamy naszego „zbawcę” za Udine i po godzinnym oczekiwaniu na stacji benzynowej załatwiam dalszy transport. Teraz pojedziemy z Białorusinami. Problem jest tylko taki, że dwoma autami: w jednym tirze Berni, a w drugim ja. Białorusini „toczą się” do Ankony więc po spokojnej pogawędce żegnamy się z nimi na parkingu pod Mestre. Kolejna okazja i jesteśmy w centrum tego miasteczka. Ok. 18 robimy zakupy w markecie i … potężną kolację! Jak człowiek poje, odpocznie, to niby powinien być leniwy.. ale nie gdy pod nosem ma Wenecję. Szybko podejmujemy decyzję, że jak Wenecja to jeszcze dzisiaj. Chwilę później wydając 1200 L za bilet jesteśmy w pociągu do Wenecji.
Ruszamy gdy zaczyna się już ściemnić. Katurlamy się powoli, czterokilometrowym mostem spoglądając przez otwarte okna – cóż za widok na zatokę i oświetloną Venezia! Po kilku minutach jazdy koleją jesteśmy na Stazione Venezia Santa Lucia. Wychodzę z dworca, a tu… kanał z wodą, pełno łódek, łódeczek, tramwajów wodnych i żadnych samochodów. Stoję nad Canale Grande! Zapadła noc i blask świateł dodaje temu miejscu niezwykłego uroku. Przyjdzie nam w tej scenerii przeczekać do rana, by ruszyć na podbój tego miasta.
Ustalamy z Adasiem, że śpimy po 3,5 godziny na zmianę, ale po chwili okazuje się to niemożliwe. Pod dworcem jest zbyt wesoło i bardzo towarzysko. Najpierw poznajemy Nico –Włocha, też autostopowicza. Potem jakiegoś Koreańczyka z którym gramy w Frisbee. W końcu do naszej grupki dołącza Algierczyk – kamieniarz. Ten niech się trzyma ode mnie z daleka! (czemu? patrz zapiski z poprzednich wakacji). Ok. drugiej nad ranem do naszej sporej już grupki koczowników, w której bryluje Adaś ogrywający Nico w trzy karty, dołączają dwie Polki z Katowic, które spóźniły się na pobliski tramwaj wodny. Zanim dowiadujemy się od nich nieco o mieście są na nas wielce obrażone. Wcześniej bowiem nauczyliśmy Niko kilku słów po Polsku uznawanych powszechnie z obraźliwe. Ten Matołek przetestował swój nowo poznany język na dwóch dziewczynach nie przypuszczając, że mogą to być Polki. Nico dziś już nic nie powie, wstyd mu i postanawia zająć się kartami. Adaś uczy go więc: Czarna wygrywa, czerwona przegrywa, przyjechałeś na rowerze – odlecisz w helikopterze….
Tej nocy spałem może ze dwie godziny i obudziła mnie całkiem ładna, pochylona nade mną Włoszka –policjantka. Grzecznie zapytała: czy zamawiałem budzenie na siódmą i czy mogę już wstać, bo personel sprzątający ma utrudnioną pracę.