Ale pospałem! Przegoniłem cieniznę na dwa dni. Zaglądam do lodówki, a tam tylko chleb (ten niedobry) i konserwy. Ale menu mają w tym hotelu. Idę do sklepu po jakieś konkrety: dżemik, mleczko, świeży chlebek, pomidorki – to jest to. Do tego gościówa zapomniała policzyć mi za dżem i jestem 3 tysie do przodu. Po obfitym śniadanku idziemy popracować. Dziś trzeba załapać stopa do Rzymu!
Postaliśmy z pięć minut i jedziemy do stacji benzynowej. I to z kim jedziemy: nie jest to Brad Pitt ani Marlon Brando, ani jakiś Charles Bronson tylko dwóch naćpanych, albo najaranych gości. Są lepsi od gwiazd filmowych, nawijają jak najęci i pytają czy lubię telefony. Spoko typki, życzliwi tak bardzo, że wysadzili nas na stacji przy drodze nie w kierunku Rzymu tylko Salerno. A my jak te zakrętasy nawet się nie kapnęliśmy i staliśmy z kartka dobre 20 min. W końcu zatrzymali się trzej kolesie i zaczynają nam coś tłumaczyć. Krzyczą po włosku dużo i nic co można zrozumieć, a dlaczego? – bo są najarani, tak sfazowani, że świat widzą w innych kolorach wybierając się na wycieczkę do styku nieba z ziemią. Ale dają nam cenną wskazówkę: - Przejdźcie na drugą stronę autostrady to na pewno będzie dobrze!
I kto tu był najarany? – kolesie mieli rację, staliśmy w odwrotnym kierunku, a jak przeszliśmy na drugą stronę to po 5 minutach siedzieliśmy w aucie pędzącym na Rzym. Po dobrych kilku minutach Berni krzyczy do kierowcy: war, Polacco ratatata… stop, stop foto! Franco zatrzymuje się na autostradzie, a my robimy sobie fotkę na tle wzgórza Monte Casino.
Około szesnastej jesteśmy w Rzymie. Małe zakupy na wieczór i spacerkiem idziemy w kierunku Stazione Termini – nasz dzisiejszy hotel pod gołym niebem. Rano się zorganizujemy. Trochę błądziliśmy, bo każdy pokazywał by iść w inną stronę. W końcu jakaś miła kobiecina podprowadziła nas kawałek do przystanku, kupiła bilety i niemalże wsadziła w autobus. Posadziła na siedzeniu i kazała kierowcy zawieźć nas tam gdzie chcemy.
Ok. 19 byliśmy na miejscu. Zjedliśmy kolację, zapoznaliśmy się z otoczeniem i .. zaczął padać deszcz. Znowu. Czy on nigdy nie ma dość? Przecież Rzym to południe, tu ma świecić słońce! Do cholery za co ja płacę?
Teraz jest prawie druga w nocy. Siedzę i patrzę czy nikt się na nas nie czai, bo kręci się tu paru podejrzanych typków, którzy chcieliby aby wielki Sebo strzelił ich swoja wielką pięścią w sam ryj, gdyby coś próbowali zrobić naszemu towarzystwu. W sumie jest nas szóstka: dwie wielkie holenderki, które wracają rano do domu i dwójka Rosjan: Tania i Władimir, którzy wylądowali w Rzymie tak jak my. Ci Rosjanie są bardzo mili i ja sobie z nimi miło pogawarił. Teraz pełnię wartę nad naszym obozem i myślę, że jutro czeka nas potężne starcie z historią.